Tytuł: "Pocałunek cesarza"
Gatunek: romans historyczny
Rok wydania: 2018
Wydawnictwo: Novae Res
Ilość stron: 436
Możecie się zastanowić dlaczego napisałam tak długi wstęp do recenzji książki Sylwii Bachledy - już tłumaczę. Wydaje mi się, że autorka na siłę próbowała przełamać powyższy schemat. Stworzyła własną historię, z wieloma nowymi wątkami - niekoniecznie zgodnymi z aktualną historią. Spróbowała swoich sił w gatunku, który chyba nie do końca potrafiła udźwignąć. Szczególnie, że postanowiła wpleść postać cesarza Francji, zmieniając mu imię na Aleksander - nota bene bardzo ładnie brzmi, ale czy spójne z historią? Nie bardzo. XIX wiek we Francji to jest chyba najbardziej burzliwy czas w dziejach tego kraju i nie jestem do końca pewna, czy tworzenie na nowo własnej fikcji literacko - historycznej było dobrym pomysłem.
Jednak muszę jednoznacznie stwierdzić, że autorka w "Pocałunku cesarza" ma bardzo przyjemny styl pisania. Stworzyła powieść, którą czyta się łatwo i w miarę przyjemnie. Do tego należy w tym miejscu wspomnieć, iż akcja goni akcję. Nie ma większych przestojów pomiędzy wydarzeniami, a dialogi oraz opisy są równoważne, ale...
Jednym ze słabszych punktów w tej książce jest niestety główna bohaterka - Charlotte. Myślę, że jedni ją pokochają, inni - jak ja - znienawidzą. Należy w tym miejscu rozgraniczyć Charlotte sprzed pewnej sytuacji jaka miała miejsce i zaraz po niej - nie chcę spojerować, ale osoby czytające od razu załapią, o którym momencie piszę w tym miejscu.
Charlotte sprzed tej sytuacji jest młodziutka, okropnie niestała w emocjach i własnych uczuciach - każdemu napotkanemu mężczyźnie(a było ich trzech), do którego "poczuje mięte" od razu wyznaje miłość i się z nimi całuje! Momentami czuć telenowelę brazylijską. Już pomijam fakt, że takie zachowanie nie przystawało w tamtych czasach, a trzymanie kobiety za dłoń(bez rękawiczki) uznawało się za przejaw zbytniego zbliżenia i bezpośredniości. Wiele gestów, słów czy zachowań należało dozować z umiarem - ot taki flirt sprzed wieków.
Natomiast Charlotte po wspomnianym wyżej wydarzeniu, została przez autorkę w pewien sposób odmieniona. Stała się postacią bardziej konkretną, bez rozpraszaczy, skupioną na jednej osobie, co w odbiorze było zdecydowanie lepsze, bardziej interesujące, choć też należy pamiętać że nadal była młodą osobą, lekko naiwną, nieokrzesaną trzpiotką, która musiała szybko dojrzeć do powierzonej jej roli.
Wydaje mi się, że po części całą książkę ratuje Aleksander - chyba najlepsza postać w całej powieści. Tworzy się w okół niego aura tajemniczości, lekkiej demoniczności, co mi osobiście bardzo odpowiadało i to on przede wszystkim sprawiał, że chciałam się jak najszybciej dowiedzieć kiedy znowu się pojawi. Zabrakło mi może jeszcze więcej pazura z jego strony, aby pokazać kto tu tak naprawdę rządzi...
I ostatnie postaci pojawiające się dość często - zalotnicy Charlotte - Victor i Franciszek. Dla mnie to takie ciepłe kluchy, że aż szkoda o nich wspominać... Charlotte mogła im dowoli grać na emocjach, a oni i tak jej wszystkie przewinienia wybaczali. Podejrzewam, że zostali ukazani jako kontra do Aleksandra, ale z jednego bym zrezygnowała...
Pozycja ta zaskoczyła mnie przede wszystkim mnogością niedomkniętych wątków, zaskakującymi zwrotami akcji oraz skupianiu się na sferze emocjonalnej pomiędzy postaciami. Zabrakło mi pierwiastka dodatkowego w postaci dziejących się burzliwych wydarzeń w XIX-wiecznej Francji, czy próbie wzorowania się na realnej postaci - na przykład wziąć za inspirację Ludwika XVIII bądź któregoś z późniejszych cesarzy.
Przez całą powieść cesarz niby coś tam robi w wolnym czasie, ale przede wszystkim skupia się na rozkochaniu w sobie Charlotty.
A za możliwość przeczytania chciałabym podziękować Wydawnictwu Novae Res.
Cześć kochani,
dziś mam dla Was książkę napisaną przez polską pisarkę, ale... z dość nieszablonowym miejscem zdarzeń. Był to jeden z elementów, które sprawiły, iż zdecydowałam się na zrecenzowanie tej pozycji. Czy było warto spędzić nad nią czas? Za chwilkę się przekonacie...
dziś mam dla Was książkę napisaną przez polską pisarkę, ale... z dość nieszablonowym miejscem zdarzeń. Był to jeden z elementów, które sprawiły, iż zdecydowałam się na zrecenzowanie tej pozycji. Czy było warto spędzić nad nią czas? Za chwilkę się przekonacie...
Krótko o treści...
Dziewiętnastowieczna Francja to idealne miejsce na historię miłosną o kopciuszku, który spotkał swojego księcia… Jednak w tej bajce nie wszystko okaże się tak piękne, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Oto młoda Charlotte, która olśniewa swoją urodą wszystkich dookoła, oczekuje powrotu swojego narzeczonego. Niestety, Victor wkrótce zdecyduje o opuszczeniu Charlotty na zawsze, a złamane serce dziewczyny będzie się domagać pociechy… Czy znajdzie się ktoś, komu będzie mogła zaufać? Co wydarzy się na francuskim dworze, kiedy piękna Charlotte zagości w murach Wersalu? I jaką rolę w tych wszystkich wydarzeniach odegra dumny cesarz Francji?Moja opinia...
Z tego typu powieściami, gdzie akcja dzieje się w odleglejszych wiekach, miałam już styczność wielokrotność i choć romans historyczny wydaje się dość prostym gatunkiem literackim, to można popłynąć na całej linii, kiedy autor "nie czuje" danej literatury bądź niewystarczająco wczyta się w kontekst historyczny. Większość książek, z jakimi się dotychczas spotykałam, opierała się na pewnych utartych schematach: począwszy od charakterystycznych bohaterów, poprzez w specyficzny sposób prowadzoną akcję, a skończywszy na humorze czy też odpowiednich zachowaniach postaci - odpowiednio do danego wieku i panujących zasad dobrego wychowania. Książki te dają jako takie pojęcie o danej sytuacji polityczno - ekonomicznej danego kraju oraz choć przez chwilę możemy cofnąć się i poczuć klimat jaki wówczas panował...Możecie się zastanowić dlaczego napisałam tak długi wstęp do recenzji książki Sylwii Bachledy - już tłumaczę. Wydaje mi się, że autorka na siłę próbowała przełamać powyższy schemat. Stworzyła własną historię, z wieloma nowymi wątkami - niekoniecznie zgodnymi z aktualną historią. Spróbowała swoich sił w gatunku, który chyba nie do końca potrafiła udźwignąć. Szczególnie, że postanowiła wpleść postać cesarza Francji, zmieniając mu imię na Aleksander - nota bene bardzo ładnie brzmi, ale czy spójne z historią? Nie bardzo. XIX wiek we Francji to jest chyba najbardziej burzliwy czas w dziejach tego kraju i nie jestem do końca pewna, czy tworzenie na nowo własnej fikcji literacko - historycznej było dobrym pomysłem.
Jednak muszę jednoznacznie stwierdzić, że autorka w "Pocałunku cesarza" ma bardzo przyjemny styl pisania. Stworzyła powieść, którą czyta się łatwo i w miarę przyjemnie. Do tego należy w tym miejscu wspomnieć, iż akcja goni akcję. Nie ma większych przestojów pomiędzy wydarzeniami, a dialogi oraz opisy są równoważne, ale...
Jednym ze słabszych punktów w tej książce jest niestety główna bohaterka - Charlotte. Myślę, że jedni ją pokochają, inni - jak ja - znienawidzą. Należy w tym miejscu rozgraniczyć Charlotte sprzed pewnej sytuacji jaka miała miejsce i zaraz po niej - nie chcę spojerować, ale osoby czytające od razu załapią, o którym momencie piszę w tym miejscu.
Charlotte sprzed tej sytuacji jest młodziutka, okropnie niestała w emocjach i własnych uczuciach - każdemu napotkanemu mężczyźnie(a było ich trzech), do którego "poczuje mięte" od razu wyznaje miłość i się z nimi całuje! Momentami czuć telenowelę brazylijską. Już pomijam fakt, że takie zachowanie nie przystawało w tamtych czasach, a trzymanie kobiety za dłoń(bez rękawiczki) uznawało się za przejaw zbytniego zbliżenia i bezpośredniości. Wiele gestów, słów czy zachowań należało dozować z umiarem - ot taki flirt sprzed wieków.
Natomiast Charlotte po wspomnianym wyżej wydarzeniu, została przez autorkę w pewien sposób odmieniona. Stała się postacią bardziej konkretną, bez rozpraszaczy, skupioną na jednej osobie, co w odbiorze było zdecydowanie lepsze, bardziej interesujące, choć też należy pamiętać że nadal była młodą osobą, lekko naiwną, nieokrzesaną trzpiotką, która musiała szybko dojrzeć do powierzonej jej roli.
Wydaje mi się, że po części całą książkę ratuje Aleksander - chyba najlepsza postać w całej powieści. Tworzy się w okół niego aura tajemniczości, lekkiej demoniczności, co mi osobiście bardzo odpowiadało i to on przede wszystkim sprawiał, że chciałam się jak najszybciej dowiedzieć kiedy znowu się pojawi. Zabrakło mi może jeszcze więcej pazura z jego strony, aby pokazać kto tu tak naprawdę rządzi...
I ostatnie postaci pojawiające się dość często - zalotnicy Charlotte - Victor i Franciszek. Dla mnie to takie ciepłe kluchy, że aż szkoda o nich wspominać... Charlotte mogła im dowoli grać na emocjach, a oni i tak jej wszystkie przewinienia wybaczali. Podejrzewam, że zostali ukazani jako kontra do Aleksandra, ale z jednego bym zrezygnowała...
Pozycja ta zaskoczyła mnie przede wszystkim mnogością niedomkniętych wątków, zaskakującymi zwrotami akcji oraz skupianiu się na sferze emocjonalnej pomiędzy postaciami. Zabrakło mi pierwiastka dodatkowego w postaci dziejących się burzliwych wydarzeń w XIX-wiecznej Francji, czy próbie wzorowania się na realnej postaci - na przykład wziąć za inspirację Ludwika XVIII bądź któregoś z późniejszych cesarzy.
Przez całą powieść cesarz niby coś tam robi w wolnym czasie, ale przede wszystkim skupia się na rozkochaniu w sobie Charlotty.
Podsumowując...
"Pocałunek cesarza" nie jest złą pozycją jeśli zauważymy, że autorka - Sylwia Bachleda debiutuje na rynku literackim, ale przy kontynuacji przemyślałabym na jej miejscu kilka elementów związanych z fabułą i może wplotła bardziej realne wątki, a nie tylko skupiała się na sferze emocjonalnej pomiędzy postaciami. Mimo to, daję tej powieści mocne 6/10 z nadzieją, że kontynuacja będzie bardziej przemyślana :)A za możliwość przeczytania chciałabym podziękować Wydawnictwu Novae Res.